218
Dzień urlopu przebąblowałam dosłownie na niczym, no może poza tym, że z portalu Wolne Lektury pościągałam sobie kilka książek, a i tak byłam zmęczona, jakbym cały dzień pracowała nie tylko głową. A nie, przepraszam, byłam jeszcze w zabiegowym na zastrzyku. Przebudziłam się dopiero w okolicach mojego guilty pleasure, czyli popołudniowego tureckiego serialu "Miłość i nadzieja" na Dwójce (sama się sobie dziwię, że go oglądam, że jak nie mogę zobaczyć odcinka, to go potem szukam w necie, a przecież mam się za inteligentną osobę). Odczytałam wtedy służbową pocztę i pewnie bym coś porobiła, gdyby nie to, że nie miałam dostępu do dokumentów przechowywanych w biurze. Wiem, że czwartkowa niechęć do pójścia do pracy nie była spowodowana wyłącznie bólem głowy, tylko niezakończonym wciąż audytem, więc stres jest - mimo, że dostałam zapewnienie, że mimo wykrytych błędów pracy nie stracę. Jednak powtarzam moim synom, by nie wybrali mojego zawodu jako sposobu zarabiania pieniędzy - niestety, ja oprócz tego i tego, co robiłam w poprzednim życiu, nie potrafię nic innego, znowu musiałabym zaczynać od nowa, od poziomu pewnie kiepskawych zarobków. Potem wieczór poszedł gładko, podjęłam wyzwanie "wyrzuć codziennie co najmniej pięć niepotrzebnych przedmiotów" (wywaliłam pierwszego dnia tyle rzeczy, że straciłam rachubę) i słuchałam Taylor Swift (choć trochę mam wrażenie, że to taka amerykańska Sanah, to jej piosenki wpływają na mój mózg kojąco). Tak jak głowa i zmęczenie przeszło, tak skończył sie deszcz i niebo się rozchmurzyło.
Jeśli dobrze mi pójdzie, to dzisiaj upłyną pierwsze dwa tygodnie mojego nowego życia, low buy/no buy. Na Zalando wchodzę, zwłaszcza z przyzwyczajenia, po kilka razy dziennie, ale jakoś wybitnie mnie nie ciągnie do zakupów, już prędzej dodaję rzecz do obserwowanych, w których na dziś mam dosłownie dwie rzeczy. Jeśli uda się ograniczyć tę czynność w sieci, to będzie wyjątkowe zwycięstwo, bo na realny shopping rzadko kiedy się wybieram - najbardziej odpowiadałyby mi godziny, w których jestem w pracy ze względu na zatłoczoność sklepów w moich godzinach pozapracowych. Poza tym zakupy w realu to wysiłek, bo jednak trzeba się ubrać, uczesać, pojechać do miasta, a tak nieraz siedziałam w bieliźnie i przy kawie marnując czas i pieniądze. Powinnam brać przykład z ukochanego, który wszystkie swoje ciuchy mieści w w połówce jednej szafy, a i tak jak byłam u niego ostatnio, jedną trzecią prosił mnie wyrzucić do tekstyliów.
Przekwitły mi bratki i pasowałoby wymienić kwiaty w doniczkach, bo smętne, długawe łodygi przekwitłych roślin działając na fali wieczornej aktywności usunęłam, przy okazji przesadzając kalmię. Może w sobotę podjadę do jakiejś kwiaciarni - nie chcę kupować roślin w markecie, mam wybitnie złe wspomnienia z takich zakupów w zeszłym roku, kiedy kwiaty wyszły dobrze tylko na zdjęciu i zmarniały po dwóch tygodniach.