219
Z pisarskiego obowiązku: waga po sutej, sobotniej kolacji we włoskiej restauracji ładnie zeszła do poziomu paskowego. Dalej żywię się głównie sałatkami z Biedronki, chłodnikiem na zmianę z buraków albo z ogórków i sokami pomidorowym i marchewkowym. Czasem wpadnie plasterek żółtego sera i pojedynczy kabanos. Mam wagę, która wybiła mi w najszczęśliwszym okresie życia tuż po rozwodzie, kiedy byłam na Zolofcie. Wchodzę w spodnie z tamtego okresu i te spodnie to jedyna rzecz z tak odległej przeszłości - nie licząc sukni ślubnej i welonu, które trzymam gdzieś na strychu. Tak a propos - pasowałoby wdrapać się na strych i sprawdzić, w jakim to jest obecnie stanie - bo jedną sukienkę trzymaną na strychu w drobny mak pocięły mi myszy.
Po południu kontynuowałam akcję "pozbądź się codziennie pięciu rzeczy", do plastików poszedł nawet kijek do selfie, kupiony oczywiście pod wpływem impulsu i użyty raptem kilka razy i kilkanaście innych przedmiotów. Półtora tygodnia wcześniej zaczęłam opróżniać z gratów garaż na dworze (mam też drugi w piwnicy), zebrało sie tego dwa worki plastików i pół kontenera na śmieci. Na koniec lipca gmina będzie odbierać wielkie gabaryty, więc też postaram się wystawić umywalkę, która została chyba jeszcze z czasów budowy. W ogóle doszłam do wniosku, że w związku z powrotem ukochanego z obczyzny mam ochotę gruntownie posprzątać dom, z myciem okien i praniem firan włącznie oraz umyciem podłóg za meblami. A przydałoby się, bo oczywiście na Wielkanoc nie umyłam okien Jezusowi ;)
W piątek urodził się temat mojego kolejnego lotu do Holandii (byłoby to drugi raz w tym miesiącu), tym razem w związku z operacją lubego - cały czas marudzi, że nie da sobie rady sam po niej. Jakoś mu wierzę. Operacja ma być w przyszłym tygodniu, chirurg zapowiedział, że będzie bardzo bolesna, więc muszę się z deadlinemi wyrobić do przyszłego piątku. Jeszcze nie wiem, co z audytem, nie wiem, czy uda się go zakończyć w przyszłym tygodniu, ale myślę sobie w głębi ducha, że sprawy bliskich są tu priorytetem. Już jedno małżeństwo zawaliłam przez pracoholizm. Gdyby ukochany był na miejscu, nawet w swoim miejscu zamieszkania, mogłabym jeździć do niego popołudniami i weekendami, a tak prawdopodobnie będę musiała się całkowicie wyłączyć z pracy.
Dostałam perfumy "La Belle" Gaultiera.
A propos mojego low buy/no buy: widziałam wczoraj w pracy fakturę klienta za ciuchy na czterdzieści siedem tysięcy zł za jednorazowy shopping w jednym sklepie, w tym siedem tysięcy za frak. A myślałam o sobie, że ja szalałam...
P.S. Mimo poranka, już na ten dzień wykonałam zadanie "pozbądź się codziennie pięciu rzeczy", wystarczyło, że otworzyłam szafkę w łazience na dole...