253
Oglądałam ostatnio odcinek "mojego" tasiemca, w którym jedna z bohaterek odgrywała scenę załamania nerwowego. Bardzo to przeżyłam, wręcz popłakałam się, bo przypomniał mi się mój nervous breakdown, jak bardzo nierozumiana się czułam. Ostatnio na wizycie lekarskiej zapytałam psychiatrę, czy jest szansa, że moje dzieci odziedziczą po mnie chorobę (miałam dzieci, zanim zachorowałam), odpowiedziała, że o to trzeba się bardzo postarać. A i tak kiedy Junior mi płakał do słuchawki po oblanym przedmiocie na zimowy semestr, drżałam z obaw - nigdy nie wiadomo, co będzie zapalnikiem. Dodatkowo strach był potęgowany tym, że Junior mieszka sam dwieście pięćdziesiąt kilometrów dalej i w razie "w" nikt się nim szybko nie zajmie. A zbieranie do kupy zdezintegrowanej osobowości to ciężkie zadanie.
W pracy uczciwie pracowałam, głaszczę tegoroczne dane klienta, by w przyszłym audycie wypaść lepiej. Ponieważ niemal cały czas nucę sobie pod nosem, zastanawiam się, czy to nie jest rodzaj natręctwa. Koleżanka twierdzi, że badania naukowe mówią, że nucenie pomaga się odstresować - chyba więc moja praca jest bardzo stresująca.
Junior pojechał do stolicy na uczelnię na konsultacje z wykładowcą w kwestii oceny z jakiegoś przedmiotu. Wykładowca stwierdził, że maili od syna nie widział, więc dobrze, że dziecko (słowo "dziecko" powinno być w cudzysłowie) pokwapiło się do wykładowcy osobiście. Po początkowym rozczarowaniu uczelnią, może jednak coś z tego studiowania będzie.
Z nowych pojęć: dowiedziałam się, że jestem cis-kobietą, w dodatku cishety. Z życia Internetów: obserwuję z zażenowaniem aferę tenisowo-czapkową z polskim prezesem Drogbudu.