ło dżizusie
Dzień pracowo bardzo intensywny. W pracy mam taki dopływ dopaminy i stresorów, że dosłownie przestaję czuć ciało - objawia się to przykładowo tym, że nie czuję zupełnie, że pęcherz mam pełny i gdyby nie rozsądek w chodzeniu na siku, to pewnie byłoby bardzo źle.
Za to jak wracam z pracy do domu, to zawsze pierwsze co, to muszę się wysikać.
Mam jeszcze do napisania jednego pracowego maila, a potem laba aż do przyszłej niedzieli.
W nocy trochę spałam, trochę nie spałam. Trochę rozkmin, trochę czytania. L. mnie bawi i sprawia, że staram się (bardzo) traktować go niepoważnie. Było, jak było, między nami były dobre chwile, ale tylko chwile i wiele, wiele niespełnionych nadziei. A raczej iluzji. Mam świadomość, że to iluzje, ułudy, ale chyba jakaś cząstka nadziei we mnie nie może się wypłukać. Do siebie pretensji nie mam - byłam, kiedy wstawiali mu blachę w ramię, byłam, kiedy prosił, żeby kupić mu pieluchy dla dorosłych. Bardzo powoli buduję w sobie stabilną obojętność - nie chcę już żadnych dram. Myślę też, że nie podjęłam decyzji pod wpływem chwili, a po prostu poczucie wypalenia relacji narastało we mnie od miesięcy. Jest mi smutno, że tak wyszło, ale to na pewno minie.
Na razie nie chcę rejestrować się na żadnych portalach randkowych, czuję, że jeszcze jestem "w energii związku" - choć opartego na złudzeniach, ale mam trochę ochotę sprawdzić "rynek". W sumie życie mam spokojne i niech to starcza, najważniejsi ludzie w tym życiu kochają mnie z wzajemnością. . Tata, jak tata, to nigdy nie był aktywny w życiu dziecka ojciec; mama bardzo dobrze mnie traktuje, nawet przyniosła mi prezent, żebym sobie od niej podłożyła pod choinką. Starszy syn jakby w innym świecie i cieszy, młodszy jest dla mnie ukojeniem i macierzyńskim spełnieniem.
Jutro zabieram się za szykowanie salonu do Wigilii - chcę pomyć zmywarką szkło i spakować resztę prezentów.
Gdy jechałam z pracy do domu, w radiu puścili "So this is Christmas" w wykonaniu Celine Dion - nastawiłam na cały regulator, by wpaść w świąteczny nastrój.