wigilia
jakoś przeszła.
Po dwunastej w południe zadzwonił eks-teść z życzeniami (w sumie nadal dziadek dla dzieci). Dziecko starsze wylegiwało się w łóżku do jedenastej, ale wspólnie do przyjścia gości ogarnęli, co mieli ogarnąć i nawet zdążyli się przebrać w garnitury.
Życzenia, czyli najgorszy dla mnie moment, jakoś przetrwałam. Standardowo zdrowia, szczęścia i poukładania sobie życia ("Jest poukładane, tato"). Poukładania - czyli bycia w parze.
Jedzenia miałam tyle, że jak goście sobie poszli, a dzieci pojechały do taty, ja wsiadłam w samochód i zawiozłam to, co nierozpakowane do społecznej lodówki w pobliskim, byłym wojewódzkim mieście. Uzbierała się tego cała reklamówka. Poza tym w kuchni został cały stos niedojedzonych potraw (mimo, że cała resztę karpia i ryby po grecku dałam rodzicom na wynos).
Poza tym łapię sie na tym, że romantyzuję przeszłość. On czasem dzwoni (nie odbieram), czasem pisze (nie odpisuję). Oglądałam jakieś świąteczne badziewie w telewizji i padło tam stwierdzenie, by łapać chwile pomiędzy zakończeniami czegoś. Gdzieś indziej wyczytałam, że niektórzy mają krótki time slot pomiędzy związkami, moje życie opiera się głównie o time sloty.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane. Anonimowe komentarze, komentarze osób bez własnych, aktywnych blogów i te, które przez autorkę zostaną uznane za zbyt wścibskie i złośliwe oraz te bez optymizmu, nie będą publikowane.