Blizny dzieciństwa
Słucham ostatnio różnych podcastów w języku angielskim, głównie dla wzmacniania języka. Treści nie powalają, wczoraj słuchałam ponad godzinnego podcastu, który ja streściłam koleżance w czterech zdaniach - choć jestem w sumie pod wrażeniem sztuki krasomówczej prowadzących, to jednak podcasty to nie moja bajka, wolę poczytać. Przy okazji pomyślałam, że może, może posłuchałabym czegoś o traumach z dzieciństwa, ale w sumie na idei szukania moje działanie się skończyło - doszłam zaraz potem do wniosku, że z tego, co siebie obserwuję, traumy dzieciństwa mam przerobione, rodzice byli i są, jacy są, istnieją piwniczne szanse, że się zmienią, szkoda nawet wracać do tematu, zwłaszcza, że osobiście mam świadomość, że temat istnieje i staram się dzieci wychowywać inaczej, niż ja byłam wychowywana przez rodziców. Czy lepiej to robię - nie wiem, ale na pewno inaczej. Inaczej też postępuję w związku - generalizując, z lubym lubimy sobie "ćwierkać", może się to bierze z braku życia razem na co dzień, odległości i wzajemnej idealizacji. Moja mama, gdy słyszy, jak witam lubego słowami "dzień dobry, moja miłości", (mam wrażenie, że drwiąco) się śmieje, ale co zrobić, gdy matka z ojcem zna tylko schemat wzajemnego sobie dogryzania od lat i mówienia o nim per "wieśniak". Może zazdrości, może nie umie inaczej. Nie mam na to wpływu, a na swoje postępowanie wpływ mam. A przecież wczoraj przypomniało mi się, że gdy byłam mała, matka mówiła o mężu "moje szczęście", a ojciec o niej czule "moja Dolores". Było to w czasach, gdy brat był przedszkolakiem, teraz brat ma ponad czterdzieści lat, więc czasy się zmieniły, a z nimi nomenklatura. Sama miałam tak, że początkowo prowokowałam awantury, by "pogniewać" się na lubego, zablokować go na trzy dni, by potem "przywrócić" go do łask, aż w końcu sama się połapałam w tym schemacie, że nie umiem funkcjonować w relacji, gdy jest wyłącznie miło i przyjemnie, że odpalam samozapłon, że miłość kojarzy mi się z walką i cierpieniem, że jestem toksyczna. A przecież to nie miłość. Przerwałam ten mechanizm.
Piszę o tym nie dlatego, że blizny dzieciństwa czy zachowanie rodziców względem siebie mnie boli, ale żeby docenić siebie za pracą, jaką nad sobą wykonałam. Myślę, że po to właśnie były te lata, w których skupiałam się na wychowywaniu dzieci i sobie, świadomie rezygnując z szukania pary, mimo że inny wtedy kierunek myślenia mi towarzyszył, niż samonaprawianie siebie. Teraz widzę, że miałam mocno niepoukładane w głowie i musiałam połączyć wszystkie kropki. Bardzo pomógł w tym luby, nie tyle aktywnym działaniem, co po prostu byciem sobą i ogromną cierpliwością. Widzę też, jak bardzo różni się mój dziewiętnastolatek od dziewiętnastoletniej mnie - nie miałam nawet połowy wiedzy, którą on już ma. Bardzo to pozytywne i budujące widzieć tak rozsądnych młodych ludzi.